Autor Wiadomość
Emil
PostWysłany: Wto 14:43, 28 Mar 2006    Temat postu:

Valkyria przygladała się temu procederowi z daleka. Przygladała się a na jej twarzy pojawil się smutek.
- I jeszcze on odszedł. Nie dość że straciłam największą duszę towarzystwa, moją przyjaciółkę to jeszcze naszego despotycznego wladce puszcz.
Valkryia chwyciła leżacy kamień koło jej buta i cisneła nim w strone gdzie kiedyś stała chatka po czym odeszła, bo nie mogła patrzeć dalej na to miejsce.
Gość
PostWysłany: Wto 14:35, 28 Mar 2006    Temat postu:

W okolice chatki zawitała grupa ludzi zaopatrzonch w kilofy, łomy, młotki siekiery, inne narzędzia oraz solidny wózek. Momentalnie zabrali się do roboty. Wyburzyli samotnię na tyle umiejętnie, że niektóre jej elementy można było zastosować powtórnie. Ładowali je na swój wóz. Gdyby ktokolwiek pytał ich o powód dla którego to robią, pokazaliby pismo zapisane niezdarną ręką Kardiona upoważniające ich do poczynienia prac demontażowych. Uwinęli się dość szybko.

Gdy odjechali, pozostawili ślady kół na rozmokłej ziemi. Ślady, wzdłuż których ścieżkę w niedalekim czasie przebrnie krasnolud po raz ostatni...
Gość
PostWysłany: Sob 15:07, 25 Mar 2006    Temat postu:

Despotyczna chatka została zamknięta za pomocą potężnego skobla. Kłódka nań założona sprawiała wrażenie solidnie wykutej. Okna zabite twardo deskami. Czyżby lokator się wyprowadził?
Gość
PostWysłany: Śro 18:45, 08 Lut 2006    Temat postu:

Mistrzyni, dawna towarzyszko, szalenie rad jestem z Twoich odwiedzin. Veest? Słyszałem o nim wiele. Był współzałożycielem Despotów. Zawsze będę go dobrze wspominał. Znam z opowiadań czasy jego chwały...

Przez chwilę rozmawiali wspominając dawne dzieje. Valkiria zaznaczyła jednak zaraz na początku, że nie może zostać dłużej. Pożegnał ją serdecznie słowami:

Zawze będziesz u mnie mile widzianym gościem, mam nadzieję, że jeszcze nie raz będziemy mieli okazję spotkać się przy kilelonku.

Odprowadził ją wzrokiem, podziwiał pewność w operowaniu lejcami, koń wyczuwał każdy jej ruch i błyskawicznie reagował rączo podążając w obranym przez nią kierunku.


Powrócił do codziennych zajęć. Chciał powrócić. Uświadomił sobie, że ostatnimi czasy właściwie nie robił nic. Tęsknota za niezależnością, za dzikimi rejonami puszczy była w nim coraz silniejsza. Wiedział, że przyjadzie czas, w którym powróci do okresu swego życia, który uważał za najbardziej owocny. Nie, nie opuści Błękitnej Gildii. Zobowiązał się do przestrzegania jej reguł, przyrzekł wierność.
Jakiś czas temu skończył kopanie piwniczki, druga tura dostaw bimbry już w niej spoczywała. Kardion całymi dniami przebywał poza szałasem, poznawał okoliczne bezdroża, które nijak miały się do niedostępności gęsto porośniętych połaci puszczy. Były jednak namiastką domu...[/i]
Emil
PostWysłany: Wto 21:46, 24 Sty 2006    Temat postu:

Czarna Dama zatrzymała się przed szałasem dobrze jej znanego krasnoluda.
Pierwsze, co jej przyszło do głowy to jak pracuje ten wynalazek, który informuje Kardiona, że ktoś przybył. Zastanowiła się przez chwile i jak tylko pojawił się krasnolud ukłoniła się mu.
- Witaj mistrzu Despotów, witaj przyjacielu z dawnych czasów. Przyszłam do ciebie, aby pożegnać się i napić się ostatniego łyku twojego bimbru. Wyjeżdżam właśnie na poszukiwanie mojego krewnego Veesta, który nie raz zapisał się do annałów Despotów jeszcze za czasu mistrza emticka. Dużo mi Veest opowiadał o nim, ale nie czas teraz na rozmowę. Proszę cię o ostatnią szklanice despotycznego bimbru.

Po kilku chwilach i po wypiciu napoju Dama ukłoniła się.

- Czas na mnie drogi Kardionie. Udaję się pod zbocze Góry Słońca. Jeśli będą mnie szukać to powiedz, że nie wiesz gdzie jestem. Jeśli będą dociekliwi to będziesz wiedzieć, komu powiedzieć o moim zniknięciu i gdzie się podziewam. Mam nadzieję, że jeszcze zobaczymy się.
Ku chwale Błękitu.


Elfka wskoczyła na konia i udała się w dalsza podróż.
Gość
PostWysłany: Sob 14:21, 24 Gru 2005    Temat postu:

(Narrator ma prawo w dowolny sposób upiększać opowieść. Spodziewał się końca ery i wprowadził element SF Wink Jednakże los chciał by historia Kardiona była kontynuowana...)

Zmaterializował się w Gaju Motyli, wykonał krok do przodu i stracił równowagę. Dotyk twardej, zimnej ziemi najlepszy dowód na to że istniał. Wrażenie, które mu towarzyszyło było czymś podobnym do kaca. Z jednej strony łagodniejsze, ponieważ nie wiązało się z dolegliwościami natury fizycznej, z drugiej jednak nieprzeciętnie bardziej doskwierjące. Po imprezie miał chociaż świadomość, że dobrze się bawił. Fakt, niewiele pamiętał, ale owo wrażenie zawsze było wyraźne. Teraz nie czuł nic. Zupełnie jakby się rozpłynął, a teraz nagle na nowo przybrał swój kształt, swój umysł. Wrażenie bycia tak obce przez chwile. Wszedł do szałasu, odkręcił butelkę bimbru i rozpoczął rozważania nad istotą niebytu. Cóż to był za stan, w którym się znalazł, co go spowodowało?
Po trzeciej butelce rozmyślań usłyszał hałas na zewnątrz. Wyszedł by zorientować się co się dzieje i zobaczył kondukt wojowników spieszących na turniej. Spojrzał w niebo, słońce było jeszcze wystarczająco wysoko, nie trzeba było się spieszyć. Wrócił do środka i kontynuował rozważania.
Sigmar
PostWysłany: Sob 1:24, 24 Gru 2005    Temat postu:

i odezwal sie woj ktory tak walczyl o klimat Wink
Gość
PostWysłany: Pon 19:14, 19 Gru 2005    Temat postu:

Kardion wstał rano, wykonał kilka przysiadów, poranną toaletę, po czym wyszedł nacieszyć się widokiem wschodzącego słońca i... zniknął.

W tym samym czasie w odległej galaktyce równoległego świata królowa Amidale urodziła Luke'a Skywalker'a.

Oba wydarzenia, mimo że nie związane ze sobą, dadzą początek serii wypadków, o których usłyszycie niebawem.
Gość
PostWysłany: Nie 14:46, 11 Gru 2005    Temat postu:

I kopałby pewie tak długo jeszcze gdyby nie koniecznośći regularnych wypadów w celu opróżnienia taczki. Kursował tak dzień cały, przerwa na sen ograniczona została do minimum, czas gonił... W dzień turniejowych zmagań, z samego rana przyjechał wóz z trunkami.

No nic, trzeba będzie póki co zaadoptować pokój Jodki do funkcji piwniczki...

Po wyładowaniu wszystkiego okazało się, że przyjdzie jeszcze jednen transport za dzień, dwa. Kardion nie trwoniąc czasu powrócił do prac zaraz po pożegnaniu woźnicy. Oczywiście zostawił mu kilka flaszeczek jako zapłatę za usługę. Troszkę się niepokoił czy aby na pewno słusznie postąpił. Woźnica, uczciwy chłop nie pił tego co do niego nie należało. Po wyrazie gęby widać było jednak że to co było jego własnością błyskawicznie udawało się na wędrówkę po jego przewodzie pokarmowym. No nic. Stało się.
Całe popołudnie przemachał łopatą, mimo zmęczenia nie zrobił nawet krótkiej przerwy (z wyjątkiem chwili na uniesienie pucharu z bimbrem do ust). Traktował to jako część treningu. Pod wieczór, kiedy spocony, zmęczony i brudny wracał z pustą taczką do szałasu napotkał jednego z Błękitnych Wojowników. Jak się nazywał? Potnijcie Kardiona na kawałki, przypalajcie białym żelazem, łamcie kołem, a on i tak sobie nie przypomni. Puszczański bimber działał. Napotkany druch napomknął coś o turnieju... Kardion niczym rażony piorunem uzmysłowił sobie, że oto dziś właśnie jest ten dzień. Pognał co tchu do szałasu, z wrażenia zapomniał pożegnać się z nowopoznanym kompanem. Słońce dawno już schowało się za linią horyzontu. Może jeszcze zdążę...pomyślał. Błyskawicznie (jak na możliwości krasnoluda) przywdział ekwipunek i puścił się biegiem w stronę areny turniejowej. Pełen obaw gnał na swych krótkich, acz potężnych nogach. Bardziej usłyszał niż wypatrzył znajomego woźnicę. Wóz leżał w rowie a jego właściciel półprzytomny mamrotał coś sam do siebie.

Z nieba mi spadłeś Miestek! Muszę się szybko dostać na arenę turniejową. Siadaj, zawiozę Cię przy okazji w jakieś bezpieczne miejsce.

Mietek mruknął coś niezrozumiale i pociągnął kolejny łyk z antałka. Krasnolud z pomocą zaprzegniętego konia wyprowadził wóz na trakt, ułożył na nim woźnicę i ruszył z szybkością, która w zaistniałych warunkach była conajmniej niedopuszczalna. Na szczęście trakt był solidnie zbudowany, tak że krasnolud mógł podzielić swoją uwagę między lejce i szybke sprawdzenie kompletności wojennego rynsztunku. Kiedy jedną ręką wyciągnął zza pleców topór zdziwił się nieco jego niską wagą. Jeszcze bardziej zdziwiło go tak uderzające podobieństwo oręża do łopaty. Wstrzymał konia, przyjrzał sie dokładnie temu co trzymał w ręce, zaklął siarczyście i wykonał zwrot na drodze. Puścił się równie szalonym tempem jak wcześniej w stronę szałasu. Oczywiście jak to zwykle bywa w skrajnych sytuacjach stresowych, topór nie leżał na swoim zwykłym miejscu. Chwilę zajęło Kardionowi odnalezienie go i przymocowanie we właściwym miejscu. Jako że był już bardzo zdenerwowany pociągnął wielki łyk gorzałki, po czym stwierdził, że jest to ilość niewystarczająca do ukojenia jesgo skołatanych nerwów. Wsunął sobie jedną butelkę w połę płaszcza i pognał zmierzyć się z wojownikami Lotharis. W krótkim czasie butelka, którą zabrał ze sobą pokazało dno, on natomiast uzyskał wewnętrzny spokój zwany także czasem stanem lekkiego upojenia alkoholem. Po dotarciu na arenę dowiedział się, że ma jeszcze trochę czasu. Gdyby wierzył, podziękowałby bogom za przychylność. Zamiast tego wychylił cały zapas piersiówki, którą zwykł nosić przy sobie jak to mawiał "na chwilę ostatecznej próby". Znalazł Mietkowi lokum i całkiem raozluźniony udał się na arenę. Gdy ktokolwiek spyta go kiedyś jaki przebieg miały jego walki, odpowie "łatwy". Wszystkie trzy zakończył sukcesem, wszystkie trzy być może zostaną mu kiedyś opowiedziane... Powrót do szałasu to też ciemna plama na mapie wspomnień.
Kiedy się obudził leżał na trakcie w pobliżu Gaju Motyli. Udał się na zasłużony odpoczynek. Piwnica może poczekać. Utrudzone ciało ma swoje prawa. Spał do późnych godzin popołudniowych. Mógł sobie na to pozwolić. Domyśał się, że następny transport trunków nastąpi z kilkudniowym opóźnieniem. Mietkowi zostało jeszcze trochę gorzałki, a Kardion opłacił mu noclegi na cały najbliższy tydzień.
Gość
PostWysłany: Pią 13:35, 09 Gru 2005    Temat postu:

Pożegnawszy Tashlare Kardion upewniwszy się, że płachta udająca drzwi jest szczelnie sasunięta oddał się pracom wykończeniowym. W szałasie nie było piwnicy. Jeszcze nie było. A transport zapasów bimbru pędzonego w Puszczy nadejdzie lada dzień. Krasnolud pochwycił wystający z podłogi nie rzucający się w oczy kawałek drewna i otworzył ukryte drzwi. Wyciągnął zza szafy łopatę, wytoczył z pokoju Jodki taczkę i rozpoczął kolejną męczącą fazę kopania.
Khhagrenaxx
PostWysłany: Czw 14:38, 08 Gru 2005    Temat postu:

Zdrowie! powiedziała Tashlara i przechyliła puchar... Jako półelfka była nienawykła do tego typu trunków, lecz jako Khhagrenaxx, no cóż - nie takie rzeczy się piło... Ale ciało było Tashlary... Tak więc zagryźć musiała. Wzięła jabłuszko i zaczęła je sobie obgryzać.

Wiesz, byłam kiedyś na bankiecie, na którym również jedyna zagryzka były owoce... Tylko, że było ich mało... Na cała noc musiało wystarczyć mi jabłko i gruszka... Eh, niezbyt miłem to wspomnienia... - powiedziawszy to skrzywiła się...

Po chwili znowu się odezwała Widzisz Kardionie, na mnie już pora, nie mogę pozwolić by mmistrzyni na mnie oczekiwała zbyt długo... Jestem w końcu Radna Błękitnej Gildii... Kto wie jakież to sprawy mnie wzywaja... no nic, do zobaczenia! Mama nadzieję, że jeszcze się spotkamy! powiedziała, po czym wyszł z pomieszczenia, gwizdnęła z jednego palca, po chwili jej wierzchowiec stał już koło niej, zręcznym ruchem wskoczyła na siodło i odjechała...

Obejrzała się jeszcze za siebie i uniosła w górę rękę, tak że palce jej dłoni tworzyły prosta linię...
Gość
PostWysłany: Czw 13:13, 08 Gru 2005    Temat postu:

Zdumienie krasnoluda zasłyszaną historiią było ogromne. Właściwie to pomyślał sobie, że takich banialuków jeszcze na trzeźwo nikt w jego towarzystiwie nie prawił. Z wrażenia (a po części poprzez fakt, że dawno nie bywał w świecie) zapomniał o wszelkich zasadach gościnności. Dopiero uwaga Tashlary odnośnie bimbru pozwoliła mu względnie ogarnąć myśli. Uwagi, które cisnęły mu się na usta, całe mnóstwo pytań zostały zepchnięte na dalszy plan. Wstał i poszedł do swojej sypialni by po chwili pojawić się na powrót przy ławie dzierżąc w mocarnych dłoniach dwie butelki despotycznego bimbru i dwa dość spore puchary.

Z tego co pamiętam, z pucharów wino winno być chylone jednak nie mam na stanie nic innego

Uśmiechnął się głupkowato, polał i dał upust ciekawości. Jak na swoje możliwości i tak długo trzymał język za zębami>

Jakże to? Dwaj wojownicy w jednym ciele? Pierwszy raz w życiu żem taką historiię posłyszał. Doprawdy wiele czasu spędzić zmuszon będę co by też dotarło do mnie wszystko co powiedzieliście Tashlaro.
Z tego wszystkiego zapomniałem dopełnić formalności... Kardion - imię moje. Swoją historiię spisałem i udostępniłem pośród wielu innych w bibliotece gildyjnej, być może miałaś okazję się z nią zapoznać, jeśli jednak nie, wspomnę tylko, że swego czasu sprawowałem władzę w gildii Despoci z Puszczy, z pewnych względów przeniosłem się wraz z towarzyszem do Błękitnej Gildii. Na chwilę obecną stwierdzić muszę, że to była dobra decyzja. Póki co, jak widzisz stronię od reszty wojowników, widuję się z niektórymi jedynie na treningach. Przez okres przebywania na dzikich rejonach przytępił się u mnie nieco takt i ogłada towarzyska, dlatego wybacz prosze, że od razu nie poczęstowałem Cię bimbrem. O widzisz! Zapomniałem że pewnie potrzebować będziesz czegoś do zagryzienia, zapitki.


Mówiąc te słowa otworzył drzwiczki jednej z szaf znajdujących się w pomieszczeniu i wyciągnął stamtąd kosz pełen suszonych owoców. Z nieco zmutnym wyrazem twarzy powiedział:

Jestem tu od niedawna toteż nie zdążyłem się zaopatrzeć w niewyskokowe trunki. Wybacz, woda na popicie nie przystoi dlatego pozostaniemy jedynie przy owocach. W najbliższym czasie zamierzam dokonać zakupu kilku niezbędnych artykułów. Zdrowie!
Khhagrenaxx
PostWysłany: Czw 11:30, 08 Gru 2005    Temat postu:

Tashlara była na siebie, co tu dożo mówić, zła. Niby obserwowała wejście, ale akurat gdy właściciel zbliżał się... Może nie akurat... Patrzyła tam prawie cały czas... Gdzie? A no w kierunku tego urzadzenia, które cały czas bulgotało i wydzielało z siebie ten fantastyczny zapach... Właśnie to ja zdekoncentrowało... Tak - pierwiastek ludzki był w niej zdecydowanie silniejszy niż elfi...

Spojrzała na postać która przed chwila mało jej nie przewróciła, a udało jej się ustać tylko dzięki długim godzinom treningów, podczas któryh ćwiczyła swoja zwinność... Siła która była obdarzona również miała znaczenie... Ale jedno spojrzenie na gospodarza wystarczyło by stwierdzić, że jest to potężny wojownik... Mimo, że nieuzbrojony i tak stanowiłby ogromne zagrożenie... Wszak jego pięści były niczym nieobrobione bryły adamantu... Do tego wydawał się nad wyraz zręczny...

Witaj panie... To ja przepraszam za najście... Ale nie mogłam się powstrzymać... Ten zapach... On mnie tu przywiódł... Skorzystam z propozycji... Wejdźmy do środka...

Krasnolud swoja potężna dłonia wskazał jej miejsce za stołem. Poczekał aż sama usiadzie, po czym zrobił to samo. Patrzył na półelfkę wyczekujac słów, które miały paść z jej ust...

Opowiedzieć Ci coś o tym miejscu panie... Dobrze... To co nas otacza, to, jak już pewnie wiesz, jest Gaj Motyli. To miejsce na swa siedzibę obrała Valkyria Dinn wraz ze swymi towarzyszami... Bardzo dawno temu. Załóżyli tu Błękitna gildiię, która była kontynuatorka Błękitnje Szkoły Rycerskiej... Kontynuowała ideały, które tam zostały im zaszczepione... Sama jestem w tym miejscu względnie nowa osobistościa... Przybyłam tu przed dwoma miesiacami jako... Wiem panie, że zabrzmi to niewiarygodnie... Ale to prawda! Przybyłam tu jako krasnolud, szary, gwardzista... Zwałem się Khhagrenaxx... Mistrzyni Dinn uratowała mi życie i wzięła mnie pod swoje skrzydła... Odkryła, że posiadam pewne dość znaczne talenty organizacyjne... Tak więc powierzyła mi Mistrzostwo w Akademii Błękitnej Gildii... Tak się jednak złożyło, że bóstwom niewsamk była moja osoba... Powinienem zostać pod ziemia... A mi spodobały się te lasy, rzeki, słońce i księżyć... Postanowiłem nigdy nie wrócić do mojej ponurej ojczyzny... Zostałem pozbawiony mego ciała... Długo błakałem się niczym duch po murach Akademii... Widziałem tych wszystkich biednych adeptów, którzy nie wiedzieli co robić... Pękało mi serce którego nie miałem... Mistrzyni Dinn wybłagała jednak u swej bogini by znalazła mi nowe ciało... To jest moje ciało... Wiem, że ta historia jest niewiarygodna i wiem, że opowiadam ja obcemu krasnoludowi... Ale tak w istocie sprawy się maja... Nie wiesz co teraz czuję... Jestem jednocześnie krasnoludem, człowiekiem i elfem... Znam Tashlarę, jej życie... Posiadam jej wspomnienia, ale jednocześnie przecież wiem, że jestem Khhafrenaxx - Szary Gwardista!

Tak czy siak, Tashlara nadal żyje i byłem zmuszony opuścić Akademię i załatwić jej sprawy osobiste... I pewnie byśmy się tu nie spotkali, gdyby nie wezwała mnie do Rivangoth, do ambasady, Mistrzyni Dinn. Postanowiłem wrócić, obrałem dorgę na skróty - przez Gaj Motyli... Mam nadzieję, że ta historia zostanie pomiędzy nami...

Ale skad ty się panie tu wziałeś? Gdy wyruszałem w drogę nie było tu nikogo, a tym bardziej nie przypominam sobie tej przedziwnej konstrukcji... Aha, widzisz - odzywa się we mnie ma ludzka natura... Cóż to za trunek tam bulgocze? Czym moglibysmy go spróbować?


Powiedziała Tashlara i oczekiwała na odpowiedź krasnoluda... Wiedziała, że nie prędko ja otrzyma... Wszak to co usłyszał mogłoby zadziwić każdego...
Gość
PostWysłany: Czw 10:51, 08 Gru 2005    Temat postu:

Swoim charakterystycznym bujanym krokiem pogwizdując wesoło szedł od strony Gaju. Długie poranne spacery były nieodłącznym elementem jego puszczańskiej egzystencji. Zwykle łączył je z treningiem zwinności, jednak nie miał na tyle silnej woli by po kilkunastu upadkach kontynuować ćwiczenia... Za to zręczny był niesłychanie. Bywało że biegając po puszczy wymachiwał ciężkim toporem przecinając ostrzem moskity. Ile trafień było szczęśliwym zbiegiem okoliczności, a ile odzwierciedleniem umiejętności, właściwie sam nie wiedział. Dziś jednak pozostawił oręż w szałasie. Czuł się bezpieczenie wokoło, co w pewnym stopniu troszkę mu nawet przeszkadzało. To było właśnie to, czego mu brakowało. W Puszczy stawianie czoła różnego rodzaju niezapowiedzianym przeciwnościom i niebezpieczeństwom traktował jako formę treningu, przez co styl jego walki obserwatorzy określali jako "dziki". W BG ma teraz możliwość trenować z wprawnymi wojownikami, co też bardzo wiele mu daje. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
Oddany całkowicie rozmyślaniom nie zwrócił uwagi na stojącą w progu półelfkę, dopiero zderzenie z nim podczas próby przekroczenia progu szałasu przywróciło Kardiona światu.
Najmocniej przepraszam... nie zwróciłem uwagi... naprawdę... yyy... może... może wejdziesz na chwilę, opowiesz mi coś o tym miejscu... jestem tutaj od niedawna, jeszcze raz przepraszam... miewam czasem takie zastoje.... wybacz, proszę, Ty pierwsza.
Khhagrenaxx
PostWysłany: Śro 19:46, 07 Gru 2005    Temat postu:

Tashlara została dzisiejszego ranka wezwana do Rivangoth, do ambasady. Postanowiła udać się tam bez zwłoki. Droga wypadała kaurat przez Gaj Motyli. Nie zatrzymał się na długo w siedzibie Błękitnje Gildii. Poprosiła tylko o świeżego konia. I ruszyła w dalsza drogę. Postanowiła wybrać dorgę na skróty...

I teraz właśnie odezwała się w niej jej elfia natura - w połowie przyłsonięta przez ludzka... Wyczuła minowicie nowy zapach w Gaju... Zapach, którego nigdy wcześniej nie czuła... A przecież od razu przypadał jej do gustu!

Rozejrzała się uważnie po lesie... Nic. Postanowiła zdać się na swój węch... Podziałało... Zamknęła oczy i kierowała swego wierzchowaca w kierunku zapachu, który stawał się coraz wyraźniejszy i... przyjemniejszy... Otworzyła oczy. Ujrzała w odległości, może sześciu secin swych półelfich stóp, dziwna konstrukcję... Zaciekawiło ja to... Zsiadł z konia. I starajac się nie robić hałasu - co nie było zbyt trudne, gdyż pancerza na sobie nie miała - jechł za nia, w taborze... Miała przy sobie tylko swój topór. Tylko i aż. Wiaterek cały czas podsuwał pod jej wyczulone nozdrza intrygujaca, ziołowa, aczkoleik ostra woń. Szła więc pod wiart - zgodnie z prawidłami, których nauczył ja jej ojciec - Zhennu Degahr, co na wspólne tłumaczy się jako "Wielkie Kłopoty"...

Po kilkunastu minutach było już przy wejściu. Po chwili zastanowienia ludzka natura, silnijsza tym bardzeij, bo odziedziczona po matce, wzięła w niej górę... Ciekawość. Kto zbudował tu tę budowlę? Może to poseł jakiegoś barbarzyńskiego ludu? Może to szpieg? A może przyjaciel? Może, może, może...

Weszła do środka. Spodziewała się półmroku, jeśli nie mroku, a tu niespodzianka! Wnętrze było wyśmienicie oświetlone. Nie raziło w oczy, ale też nie męczyło półmrokiem... Po chwili zlokalizowała również źródło zapachu, który ja tu przywiódł... To musi być alkohol jakiego jeszcze nie piłam. Poczuła się - nie wiedzieć czemu - pewniej, tak jakby już zakosztowała trunku... Wyprostowała się (dotychczas była na wpół schylona) i potraciła głowa o jakaś linkę... Po pomieszczeniu rozległo brzęczenie dzwoneczka... Nisko - pomyślała -musi być jakiś krasnolud... Postapiła dwa kroki do przodu... Ustawiła się bokiem do wejścia i do kierunku, z którego miał nadejść właściciel tego miejsca... Topór pozostał jednak na plecach - przychodziła wszak w pokojowych zamiarach.

Czekała.

Powered by phpBB © 2001,2002 phpBB Group